strona głównainfoWydawnictwo Kolumbnapisz do nas

OBIEŻYŚWIAT NA CD

OBIEŻYŚWIAT NA CD | KRAJE | REPORTAŻE | OPOWIEŚCI | FOTOGALERIA | FILMOTEKA | KLUB | KONKURSY| KSIĘGARNIA

NOWA
ZELANDIA

O kraju
- mapa
- historia
- geografia i klimat
- ludzie i język
- ustrój polityczny
- gospodarka
- pieniądze
- transport
- komunikacja
- uwagi praktyczne
- ciekawostki

Atrakcje
turystyczne

- Wyspa Północna
- Wyspa Południowa

Reportaże

Polonia

Fotogaleria

Download
- tapety
- wygaszacze

Rozrywka
- fotopuzzle
- wirtualny świat

POLONIA

Reportaż ze spotkań z Polonią podczas wizyty polskich dziennikarzy w Nowej Zelandii w dniach 10-26 kwietnia 1999 roku:

POLACY NA KRAŃCACH ŚWIATA

      Gdy powietrzny kolos Air New Zealand - Boening 747 Jumbo Jet, zwany pieszczotliwie Odrzutowym Słoniątkiem, z ponad 400 osobami na swoich dwóch pokładach, siada miękko na lotnisku w Auckland, mija właśnie trzydziesta piąta godzina od startu w Warszawie. Mamy już serdecznie dosyć wysokości, prędkości, kłębiastych chmur i foteli, które nie chciały zamienić się w łóżka podczas dwudziestu siedmiu godzin spędzonych w powietrzu i jeszcze kilku na dworcach lotniczych we Frankfurcie i Los Angeles. Wymęczyliśmy te 21.000 kilometrów i w nagrodę za to znikło nam z życiorysów po 10 godzin na głowę. ,,Gdyby nie sztuczne przesunięcie czasu letnio-zimowego w obydwu krajach to byłoby po 12 godzin." - mówi z uśmiechem Bogdan Nowak, który wraz z małżonką Marią wita nas, czyli grupę ośmiu dziennikarzy z Polski. "Nie martwcie się! Czas ten zostanie Wam zwrócony w drodze powrotnej. Albo nie - jeśli zdecydujecie się zostać tu na stałe."
     Z tym zostaniem na stałe to nie taka prosta sprawa. Władze ostatnio zaostrzyły przepisy imigracyjne. Status rezydenta, uprawniający do pobytu stałego, uzyskuje się po otrzymaniu 25 punktów, gdzie kryteriami oceny są m.in. wiek, znajomość języka, wykształcenie i doświadczenie zawodowe. ,,Gdy w 1992 roku wyjeżdżaliśmy, to za wykształcenie humanistyczne dostałem 15 punktów a dziś dostałbym o wiele mniej. Teraz liczą się zawody techniczne. Np. młody informatyk, znający dobrze język angielski, ma dużą szansę pozostania."- mówi nasz gospodarz. Dlaczego wyjechali? Bogdan ma w sobie żyłkę podróżniczą. Chce poznawać świat. Marzyły mu się wyspy południowego Pacyfiku. W Krakowie prowadzili biuro podróży, ale to było za mało. Maria podjęła decyzję o wyjeździe w dniu, kiedy nawalili niesolidni kontrahenci i kilka dni jej ciężkiej pracy poszło na marne. ,,Byłam już zmęczona i nie miałam siły uczyć ich jak należy pracować. Czułam, że się wypalam. W wieku średnim człowiek dokonuje bilansu tego, co zrobił i co jeszcze może zrobić. Radykalna zmiana była konieczna. Chciałam zmienić środowisko, poznać nowych ludzi i wreszcie nauczyć się języka angielskiego." Gdy tu trafiła na sześciomiesięczny kurs komputerowy z początku nie wiedziała, co do niej mówią i do czego służą te urządzenia. Po trzech miesiącach zaczęła mówić po angielsku i pomagała kolegom z Chin i Afganistanu odrabiać ćwiczenia. ,,W końcu ten mózg musiał się kiedyś otworzyć!" - śmieje się. Mieszkają w Auckland i wspólnie prowadzą licencjonowane biuro turystyczne Green Lite Travel. Sporo podróżują m.in. do tak egzotycznych krajów wyspiarskich jak Vanuatu czy Fidżi. Ich 14-letni syn Damian mówi płynnie po polsku, chociaż do kraju przyjedzie w tym roku po raz pierwszy od czasu wyjazdu. Bogdan z własnej kieszeni od sześciu lat finansuje i sam redaguje cotygodniową godzinną polską audycję w Access Community Radio, największej etnicznej radiowej stacji nadającej programy w 45 językach. Przez telefon przeprowadza wywiady ze znanymi polskimi politykami i aktorami. Dla programu I Polskiego Radia przesyła częste korespondencje.. Był również inicjatorem powołania Stowarzyszenia POLANZ - grupy polskich firm wzajemnie sobie pomagających. Państwo Nowakowie należą do najnowszej fali emigracyjnej.
     W Nowej Zelandii mieszka 4-5 tys. Polaków i powodzi się im tutaj raczej dobrze. Najstarsi z żyjących swoją drogę na Antypody rozpoczęli w 1939 roku jako małe dzieci, które wraz z rodzicami wywiezione zostały przez sowiecką armię na Syberię. Pani Irena Ogonowska, którą spotykam w Christchurch, wspomina straszny głód, chłód oraz jak po kolei towarzyszyła śmierci matki, siostry i brata. Ojca wcześniej zamordowano w Katyniu. Gdy generał Anders przywiózł w 1944 roku syberyjskie sieroty do Teheranu, pani Irena miała osiem lat. Stamtąd 755 polskich dzieci przygarnął rząd nowozelandzki. "W obozie w Pahiatua na Wyspie Północnej poczułam się jak w raju. Było tu cicho i bezpiecznie" - wspomina ze łzami. W nowej ojczyźnie skończyła studia, była nauczycielką a teraz prowadzi prywatną szkołę języka angielskiego. Polskim dzieckiem z Pahiatua jest również John Roy czyli Jan Wojciechowski, Honorowy Konsul RP. Wojna rozsiała jego rodzinę po całym świecie. Siostrę odnalazł niedawno. Dobrze zna się na dużym biznesie i odpowiednim inwestowaniu pieniędzy. Jest autentycznie wzruszony wizytą rodaków a my widokiem polskiej flagi na rufie jego luksusowej łodzi, którą pływamy po zatoce w Auckland. "Zobacz, ta łódź kosztowała trzy miliony dolarów, ma nawigację satelitarną, mocny silnik, szlachetne skóry i drewna" - mówi polszczyzną mocno okraszoną angielskim akcentem. Jan ma jeszcze wiele innych "zabawek", o których marzył, m.in. Rolls Royce'a, ale gdy w rozmowie zamyśla się na chwilę nad swoją daleką przeszłością, spostrzegam smutek w jego oczach. To są te rany, które nigdy nie goją się do końca.
     Zupełnie inną emigrację spotykam w Hamilton. Pełen wigoru i wiecznie uśmiechnięty Krzysiu Krztoń (kto zresztą wymówiłby tu to imię i nazwisko, więc wołają na niego Chris) przyjechał do Nowej Zelandii w 1977 roku z Rzeszowa. Miał wtedy kilkanaście lat i po krótkiej pracy w restauracji otworzył swój biznes - Kristof Fried Chicken. Był tutaj pierwszy przed amerykańskim KFC. Korzystając z matczynych przepisów, opiekał kurczaki w jajku i bułce. "W pierwszym dniu sprzedałem pół tony, bo grubi Maorysi lubią dużo jeść i kupowali po 30-50 kawałków na rodzinę. Chwyciło! Nie wyrabiałem się! A gdy raz podniosłem temperaturę w piecu, wszystko się zaczęło palić. Niezły mieli wtedy ze mnie ubaw!" - śmieje się a ja też, bo jednocześnie bawi mnie jego anglosaska polszczyzna. Zarobione pieniądze i kredyty zainwestował w kilka czynszowych budynków, w zakład fryzjerski i supermarket. Kupił też zabytkową rezydencję, w której organizuje romantyczne wesela, na które panna młoda przylatuje helikopterem, pan młody przyjeżdża limuzyną a goście dwunastoma powozami. Nalewa mi kieliszek likieru z kiwi i mówi: "Twoje zdrowie! Wiesz, kiedyś był "American Dream" i się skończył a teraz marzenia zrealizujesz w Nowej Zelandii. Jeszcze dziś można zrobić tu grubą forsę, ale trzeba chcieć, mieć pomysł i coś konkretnego umieć". Opinię tę potwierdzają dwaj jego przyjaciele - Jacek Maryniak i Zbigniew Bojarski, którzy Polskę opuścili w stanie wojennym. Jacek miał sklep narciarski w Sosnowcu i powodziło mu się dobrze ale chciał żyć w wolnym kraju. Cztery lata męczył się zanim opanował język i uznano mu dyplom. Dziś jest kierownikiem Centrum Audio- Wizualnego, które przy użyciu najnowszych technik multimedialnych świadczy usługi dla Politechniki Waikato w Hamilton. Ziggy Bojarski, weterynarz, był na kontrakcie w Libii i na wieść o stanie wojennym przez Austrię dostał się do Nowej Zelandii. Nie miał tu nikogo a o kraju wiedział tylko tyle, że żyje w nim 70 mln owiec. "Wydawało mi się, że parę owieczek znajdzie się dla mnie do leczenia, ale to nie było takie proste. Mimo, iż miałem polski dyplom, nie mogłem pracować tu jako lekarz. Musiałem jeszcze dwa lata dodatkowo studiować. Było nam ciężko finansowo. Wtedy przez stresy dwa razy wylądowałem w szpitalu.". Dziś Ziggy jest "grubą rybą" w Ministerstwie Rolnictwa i Leśnictwa. Jeździ po kraju i sprawdza stan sanitarny i standard w rzeźniach eksportowych. "Wytrwałością i uporem możesz dużo zyskać. Tu nikt nikogo nie pyta skąd jest, jakie ma poglądy, w kogo wierzy. Ważne jest to, czy jest uczciwym człowiekiem i czy chce ciężko pracować" - podsumowuje naszą rozmowę .
     Nieźle radzą sobie na Antypodach dwaj Gdańszczanie mieszkający w Christchurch - Jacek Pawłowski i Krzysztof Pawlikowski, którzy należą do tzw. emigracji solidarnościowej z początku lat osiemdziesiątych. Jacka poznaję w zabawnej sytuacji, kiedy wszyscy utykamy w hotelowej windzie wiozącej nas na 24 piętro. Jest piątek wieczór, ratownicy na weekendach, minuty biegną szybko, powietrza coraz mniej a Jacek zwierza nam się, że nie studiował windziarstwa tylko jubilerstwo. Jeden z kolegów nie wytrzymuje i zaczyna wydzwaniać z komórki do Ambasady Polskiej w odległym o prawie 500 km Wellington z prośbą o przysłanie brygady antyterrorystycznej. Klaustrofobia! Po 40 minutach mechanik ratuje nas z opresji. Uff ! Jacek z żoną Iloną, jak na gdańskich jubilerów przystało, prowadzą zakład ręcznie wyrabianych precjozów europejskich, które cieszą się niezłym powodzeniem na oceanicznym rynku, zwłaszcza wśród amerykańskich turystów. Ich córka, też Ilona, studiuje dziennikarstwo, a podczas naszej wspólnej wyprawy do górskiej jaskini, przez którą przepływa rwąca rzeka, bohatersko brnęła po pachy w lodowatej wodzie. Zupełnie inaczej potoczyły się losy absolwenta Politechniki Gdańskiej a obecnie profesora Uniwersytetu w Canterbury - Krzysztofa Pawlikowskiego, którego droga emigracyjna i naukowa wiodła przez Niemcy i USA. Od początku był wierny swoim zainteresowaniom - inżynierii komputerowej. Po opuszczeniu kraju swoje kwalifikacje podnosił i wykładał na Uniwersytecie we Frankfurcie i w Politechnice w Aachen oraz na Uniwersytecie w Clemson w USA. Jest autorem ponad 80 publikacji badawczo-naukowych, w tym czterech książek, na temat komputerowych sieci komunikacyjnych. Na macierzystej uczelni stworzył i prowadzi grupę badawczą AKAROA zajmującą się m.in. optycznymi sieciami telekomunikacyjnymi, które są przyszłością globalnej łączności. Sporo podróżuje po świecie, zapraszany na międzynarodowe sympozja naukowe, głównie po USA, Japonii i Wielkiej Brytanii. W tym roku odwiedzi również Polskę.
     Duszę artysty nosi w sobie inny Pomorzanin - Robert Prochownik, który kilkanaście lat temu przeniósł swoje życie ze Szczecina do Auckland. Jest skromny i małomówny. Najlepiej potrafi wyrazić siebie przez muzykę. Jako młody chłopak na emigracji miał niewielką szansę na szybkie zrealizowanie swojego marzenia o karierze znanego gitarzysty. Wziął się więc za interesy w budownictwie i powiodło mu się. Dziś wygląda na człowieka sukcesu: jeździ BMW ,,siódemką", ma ekskluzywnie wyposażoną willę i dużo młodszą żonę, chociaż sam jeszcze nie przekroczył czterdziestki. Ta cała materia chyba ciąży mu coraz bardziej, bo jego główny cel - muzyka - jeszcze przed nim! Jesteśmy na prezentacji debiutanckiego albumu Roberta i jego grupy Virtual Quay zatytułowanego "Obrazki końca świata". Muzyka wspierana jest przez projekcję slajdów z geograficznego dla nas końca świata czyli z Nowej Zelandii - gejzery, fiordy, lodowce, malownicze wybrzeża. Z głośników płyną kojące serce gitarowe solówki i tajemnicze dźwiękowe efekty; muzyka spokojna, refleksyjna i działająca na wyobraźnię. Jest to muzyka inspirowana przez naturę i tworzona pod wpływem silnych emocji a jednocześnie mocno zracjonalizowana przez skomputeryzowane instrumentarium. Płyty tej będzie można wkrótce posłuchać również w Polsce.
     Innym rodzajem muzyki, krakowiakiem i polonezem witają nas w Domu Polskim w Wellington dwa zespoły - ,,Orlęta" oraz ,,Lublin". Ten ostatni prowadzony jest przez Jacka Śliwińskiego, który przywiózł rodzinne tradycje ze swoich stron. Jego żona Anna urodziła się tutaj. Razem z mężem tańczy w zespole. Po polsku uczono ją od kolebki, angielskiego używa najwięcej, a na co dzień uczy w szkole.. języka francuskiego: "Pewnie, że mylą mi się te języki. Czasami chcę po polsku skarcić moich uczniów, gdy mnie zdenerwują. Niestety, coraz mniej mamy czasu na społeczna pracę w zespole. Ludzi ubywa! Kiedyś tańczyło 40 osób dziś tylko 17. Czujemy się tu wyizolowani, brakuje nowych kontaktów z krajem. Chcieliśmy zespół pokazać w Polsce, ale koszt przelotu, ok. 2.500 NZD na osobę, uniemożliwia taki wyjazd. Tu w dużym mieście nie zarabiamy kroci." Po krzepiącym serca występie, smutkiem zaczyna powiewać z wypowiedzi następnych osób. Włodzimierz Ciechanowski z Poznania 15 lat temu przyjechał do siostry w odwiedziny i został. Po pół roku chciał wracać do kraju. Teraz pracuje w firmie, która na drogach instaluje policyjne kamery: "Trudno było mi się dostosować do życia w tym kraju - język plus duże różnice kulturowe. Uważam też, że jest to kraj, w którym trudno się dorobić. Standard życiowy jest tu dużo niższy niż w Australii czy Europie Zachodniej. Polacy mieli duże oczekiwania, ale wielu z nich wyjechało do innych krajów. Ot, tutaj jest taka duża, spokojna wieś..." Do rozmowy włącza się Andrzej Matuszewski z Warszawy, który po 2,5 roku pobytu w Zimbabwe od 12 lat mieszka w Nowej Zelandii: "Może jest to wieś, ale bardzo miła. Cenię sobie ten kraj właśnie za spokój i poczucie bezpieczeństwa. Ci, co chcieli bardziej prężnego i awanturniczego życia lub nie chcieli nic dać z siebie - to wyjechali. Tu ludzie są bardzo spokojni i chętnie sobie pomagają. Nikt nie jest dyskryminowany z tego powodu, że jest emigrantem; ludzi nie dzieli się na kategorie. I za to najwięcej cenię sobie Nową Zelandię." Pani Zofia Ogrodzka-Atkin, prezes Stowarzyszenia Polaków, mówi z pewną dozą pesymizmu : " To prawda - Polonia się kurczy. Najstarsi umierają a sporo osób z emigracji solidarnościowej wyjechało do Australii. Chór nam się rozpada, zespoły coraz szczuplejsze, ale działają jeszcze: szkoła polska, kluby - video i brydżowy oraz Klub Polek. Mamy też msze polskie." A zatem nie wszystko stracone ! Humor powraca mi po rozmowie z młodym małżeństwem - Iwoną i Michałem Medruń. On urodził się i wychował tutaj. Pracuje w firmie ubezpieczeniowej a w wolnym czasie tańczy w zespole "Lublin". Ona przyjechała z Polski odwiedzić rodzinę. Poznali się, pokochali i pobrali. Ich synek - 2,5-letni Marek śpiewa mi, bez okazji, "Sto lat!" Na razie umie tyle, nieśmiało używa innych polskich słów, być może wkrótce zaśpiewa: "Jeszcze Polska nie zginęła.." Mimo, że się przed tym broniłem, jestem jednak wzruszony.
     Wiatr od morza powiewa w wiszącym nad miastem ogrodzie Ambasady Polskiej w Wellington, z którego roztacza się przepiękna panorama na city położone nad Cieśniną Cooka między Pacyfikiem i Morzem Tasmana. Ktoś mówi, że jest to widok wart milion dolarów. Morskie akcenty przewijają się też w rozmowie z polskim charge d'affaires, panem Andrzejem Sołtysińskim: ,,Wymiana gospodarcza obydwu państw jest niewielka. Roczny obrót wynosi 10 mln NZD w obie strony /kurs dolarów nowozelandzkich zbliżony jest do kursu DEM/. Jest to głównie współpraca w zakresie rybołówstwa polskich firm "Gryf" i "Dalmor", które czarterują swoje jednostki lub tworzą spółki z miejscowymi firmami. Rocznie wydajemy ponad tysiąc wiz polskich i tylu, jak można oszacować, również przyjeżdża tu naszych rodaków. Z każdym rokiem wzrasta ruch turystyczny z Polski. Nowa Zelandia to wiecznie zielony kraj o niewielkich różnicach temperatur między latem a zimą. Tego samego dnia można sobie pobiegać po buszu, pojeździć na nartach i wykąpać się w ciepłym Pacyfiku - a najlepiej w grudniu lub styczniu, to znaczy w środku nowozelandzkiego lata."
     Opuszczamy kraj pod koniec kwietnia, czyli jesienną porą, ciesząc się, że za dwoma oceanami czeka na nas wiosna. Tylko czy to nasze nadchodzące lato będzie cieplejsze od nowozelandzkiej zimy? ,,Do widzenia emigrancie! Zostawiamy Cię w Twojej nowej ojczyźnie! - mówię na lotnisku do Bogdana Nowaka, który uśmiecha się : ,,Ojczyznę mam jedną i jest nią Polska. Nie czuję się też emigrantem lecz jestem Polakiem mieszkającym w Nowej Zelandii. To są staroświeckie poglądy na temat emigracji. Żyjemy w innym świecie. Mam dwa paszporty, mieszkanie w Krakowie i w każdej chwili mogę wrócić!" Marysia dodaje: ,,Jeśli urodziło się w Polsce, mówi się po polsku, pielęgnuje polskie tradycje, nigdy nie może przestać się być Polakiem. Nie ma takiej możliwości. Człowiek nie może wydrzeć z siebie własnego ja."
     Życie samo dopisuje ostatni rozdział naszego pobytu: na lotnisku w Auckland, na pół godziny przed odlotem, na stanowisku odpraw śniady, postawny mężczyzna nagle odzywa się do nas płynną polszczyzną. Nowakowie i my jesteśmy miło zaskoczeni. Pan Jeremi Musiałkowski z Warszawy mieszka tu od 40 lat a w nowozelandzkich liniach lotniczych pracuje od 28 lat. Polacy są tu rzadkimi gośćmi, więc pyta nas o wszystko, wymienia wizytówki, pomaga przy dalszej odprawie i wprowadza do brzucha Odrzutowego Słoniątka.
     Gdy unosimy się szybko nad bezkresny Pacyfik, myślę sobie: ,,Nowa Zelandia - taka daleka a jaka bliska!"

Bogusław Matuszkiewicz
Wydawnictwo "Kolumb"

do góry^

 

     Zapraszamy do zapoznania się z publikacjami na temat Nowej Zelandii:

Nowa Zelandia daleka i bliska     Książka - pierwszy polski przewodnik po Kraju Kiwi, 240 stron, 90 zdjęć, 42 mapy i ilustracje.
więcej >>
 

     CD-ROM - multimedialny przewodnik po Nowej Zelandii, interaktywne mapy, ponad 800 zdjęć, 40 min. filmu, 90 min. opowieści i muzyki maoryskiej, 150 ekranów tekstu.
więcej >>
 

     Kaseta VHS - filmowy przewodnik turystyczny, 60 min. podróży po najpiękniejszych zakątkach Nowej Zelandii. Zdjęcia zostały nakręcone z lądu, wody i powietrza.
więcej >>

Konsultacje emigracyjne do Nowej Zelandii

 

OBIEŻYŚWIAT NA CD | KRAJE | REPORTAŻE | OPOWIEŚCI | FOTOGALERIA | FILMOTEKA | KLUB | KONKURSY| KSIĘGARNIA
STRONA GŁÓWNA | INFO | WYDAWNICTWO KOLUMB | NAPISZ DO NAS

Wszelkie prawa zastrzeżone (c) Copyright by Wydawnictwo Kolumb